Friday, September 15, 2017

Na grzyby do Boga

Przedwczoraj opisywałem na przykładzie swoim i syna, jak dobre wspomnienia z dzieciństwa owocują w kolejnych pokoleniach. Wczoraj Bóg sprawił mi niespodziankę tego typu, że mogę dorzucić kolejny przykład do tematu "spadających jabłek nieopodal jabłoni".

Gdy byłem dzieckiem, w jesienne dni tata zabierał nas z bratem na grzyby. Właściwie to najczęściej bardziej jeździliśmy na te grzyby do znajomego leśnika niż chodziliśmy, ale po samym lesie, to istotnie trzeba było się nachodzić. Wczesnym rankiem następowała pobudka. Ubieraliśmy się, zabieraliśmy kalosze, kurtki i co tam jeszcze i jechaliśmy do lasu. A na miejscu każdy z nas w jedną rękę dostawał od taty koszyk lub siatkę na grzyby a w drugą... scyzoryk! (Dla małego chłopaka, to było coś! Tata dawał do ręki prawdziwy, ostry scyzoryk! Taki metalowy, składany. DLA DOROSŁYCH!) Szukaliśmy grzybów tak długo, aż nasze koszyki nie wypełniły się po brzegi. I ta tradycja grzybobrania była odkąd pamiętam, czyli gdzieś od wieku przedszkolnego. Potem jakoś to wszystko zanikło, choć wspomnienia pozostały, tak samo jak widza odróżniania grzybów jadalnych od trujących.

I wczoraj, z racji dość wietrznej pogody, zamiast cały dzień spędzać na plaży (bo tak się składa, że akurat jesteśmy nad morzem), postanowiłem wziąć dzieci na grzyby. Zabraliśmy kalosze do siatek i zamiast prosto na plażę, całą rodziną przeszliśmy się lasem wzdłuż wybrzeża. W jedną stronę szliśmy utartym szlakiem, natomiast podczas drogi powrotnej jedynie żona z najmłodszym synkiem przysypiającym w wózku wróciła tą samą ścieżką. My natomiast z najstarszym synem i obiema córkami zmieniliśmy buty na kalosze i zapuściliśmy się nieco w las. Wprawdzie nie mieliśmy ani żadnych siatek na grzyby, ani scyzoryków, ale też pas lasu nadmorskiego nie wyglądał w obfitujący w grzyby jadalne. Zresztą na pewno nie byliśmy jedynymi amatorami grzybów w okolicy... Tak sobie po cichu marzyłem, żeby choć jednego jadalnego grzyba udało się nam znaleźć...

Po drodze mijaliśmy wiele trujących okazów, jednak jadalnego ani widu, ani słychu. Z racji pierwszego naszego grzybobrania szliśmy gęsiego. Ja na początku, syn na końcu i dziewczyny w środku. Instrukcja była prosta - szukamy grzybów o brązowych kapeluszach. Kto znajdzie takowego, pokazuje tacie. Żeby zachęcić dzieci do uważnego szukania, przypomniałem grę, w którą bawiliśmy się z tatą - osoba, która pierwsza znajdzie jadalnego grzyba staje się królem grzybobrania. To całkiem nieźle poskutkowało. Co chwila słyszałem:
- Tato, czy ten grzyb jest jadalny?
- Nie, jego kapelusz jest bordowy, a ma być brązowy.
- Tato a ten?
- Nie, to muchomor - ma biały kapelusz.
- A ten?
- Niestety nie, ma taką pelerynkę przy trzonku, której nie powinien mieć.
- Tatusiu, a czy ten grzyb jest dobry?
- Nie. Jest mały i łudząco przypomina jadalny, ale te większe obok to ten sam rodzaj i po nich widać, że nie takich szukamy.
Nie wchodziłem w szczegóły jak odróżniać grzyby jadalne od niejadalnych. Skupiłem się na kształcie i kolorze kapelusza, co w zupełności wystarczyło.

Wreszcie znalazłem pierwszego małego podgrzybka brunatnego. Niestety był tak obgryziony przez ślimaki, że nie uznałem go jako nadającego się do miana króla grzybobrania. Napełniło mnie to jednak nadzieją, że nasz wypad do lasu nie będzie bezpłodny. Wkrótce potem wśród borówek znalazłem drugiego grzyba. Tym razem maślaka. Jego kapelusz prezentował się naprawdę dostojnie. Niestety i tym razem poza kapeluszem niewiele było do oglądania, ponieważ cały spód był kompletnie zjedzony przez ślimaki. Dziw, że w ogóle jeszcze utrzymywał się w pozycji pionowej. Znalezisko nie zostało uznane. Jednak po kilkudziesięciu kolejnych krokach natknęliśmy się na pięknego podgrzybka brunatnego, którego wypatrzył syn, stając się tym samym królem grzybobrania. Był z siebie bardzo, bardzo dumny. I faktem jest, że podgrzybek wyglądał niemalże jak borowik. Obfotografowaliśmy go dokładnie, ale ponieważ w wakacyjnych warunkach nie mielibyśmy co zrobić z tym pojedynczym trofeum, zostawiliśmy je na swoim miejscu (trochę jak wędkarze, którzy wypuszczają złowione okazy po uprzednim zważeniu, zmierzeniu i zrobieniu pamiątkowego zdjęcia).

Posuwając się dalej najstarsza córka wypatrzyła kolejny grzyb, stając się najszczęśliwszą grzybiarką na świecie. Tym razem był to podgrzybek złotawy, a właściwie złotopory. Piękny grzyb. I tym razem stał się przedmiotem naszej sesji zdjęciowej. I tym razem został pozostawiony dla jakiegoś innego grzybiarza.

Na sam koniec najmłodsza córka wypatrzyła jeszcze jednego malutkiego grzybka o brązowym kapeluszu. Podgrzybek brunatny był dobrze ukryty w mchu, lecz nie dość dobrze dla naszej córeczki, której udało się go wypatrzyć z czego również była bardzo zadowolona i dumna. I znów aparat w telefonie poszedł w ruch. Ostatni raz podczas tej leśnej wycieczki.

Grzybobranie można było uznać za w 100% udane. Wprawdzie wracaliśmy z pustymi rękami, ale naszym celem wcale nie było zebranie pełnych koszy grzybów. Chciałem po prostu zasiać zapał wśród dzieci do zbierania grzybów. Czynność ta bowiem jest i pożyteczna i jest okazją do kontemplowania Boga poprzez piękno przyrody, którą stworzył. Zresztą trudno nie widzieć w naszym grzybobraniu ingerencji boskiej. Najstarszy syn został królem, każdy znalazł jakiegoś grzyba, wszyscy byli bardzo zadowoleni, co przejawiło się m.in. bardzo entuzjastycznymi sprawozdaniami z tego zdarzenia, jakie dzieci przekazywały po wszystkim mamie. :-) Nie wiem, kto jest patronem grzybiarzy, ale dziękuję ci owy święty! :-)))

I w ten sposób być może rośnie kolejne pokolenie grzybiarzy w naszej rodzinie. A co wspólnego ze świętością ma to wszystko? Ano to, że ważne jest, aby budować z dziećmi międzypokoleniową więź na bazie elementów, które prowadzą do Boga. Nie kto inny, jak papież Jan Paweł II lubił chodzić po górach, ponieważ jak sam twierdził, kontemplowanie gór i górskich krajobrazów pozwala mu zbliżać się do Pana poprzez wychwalanie dzieł Jego rąk. Cisza lasu również skłania do tego, aby zatrzymać się na chwilę w pogoni za tyloma sprawami dnia codziennego i pomyśleć, co tak naprawdę ma wartość w perspektywie lat kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu, czy wreszcie całej wieczności.


  



1 comment:

  1. Pięknie pożytecznie spędzony czas z dziećmi. Cel wychowawczy wpisany w każdej działanie. Budowa autorytetu ojca, który wie. Nauka przez doświadczanie. Same plusy!

    ReplyDelete