Wednesday, August 16, 2017

Śpiewać każdy może, a Maryja w górach pomoże

Zdarzyło się też podczas rekolekcji, że wspólnie całą grupą postanowiliśmy zdobyć Wielką Raczę. Ponieważ były to rekolekcje rodzinne, a wiele dzieci było jeszcze małych, pewnie większość by się nie zdecydowała na taką wyprawę. Jednak przy wzajemnym dopingu szczyt położony 1236 metrów n.p.m. był w zasięgu ręki.

Po dojechaniu kolumną samochodową na parking i opuszczeniu pojazdów, wszyscy skierowaliśmy się w stronę szlaku. Dzieci pierwsze, potem... cała reszta. Co można było przewidzieć, "peleton" rozciągnął się na dobre kilkaset metrów podczas tej wędrówki. Każdy sam nadawał sobie właściwe tempo. No chyba, że akurat prowadził dyskusję, wtedy krok trzeba było dostosować do rozmówców. Byli też i tacy, którzy musieli nieść swoje pociechy. I do owych odważnych należeliśmy my z żoną. Starsza dwójka pognała do przodu, natomiast młodszą trzeba było ponieść. I co innego jest nieść półtora-latka po parku, co innego w górach. Nie wspominając o trzy-i-pół-latce. A niestety nie mieliśmy ze sobą żadnej chusty do noszenia, ani nic takiego... :-(

No i od samego początku, od pierwszego podejścia, zdałem sobie sprawę, że będzie naprawdę krucho. I tak by było, gdyby z pomocą nie przyszła Boża Mama. Wprawdzie Duch Święty podsunął mi już wcześniej myśl, żeby zacząć się do Niej modlić... piosenkami... na głos... na donośny głos... na tak donośny głos, jaki tylko będę potrafił z siebie wydobyć. ;-) i taka modlitwa sprawiła dzieciom frajdę podczas jazdy samochodem, ale szlak górski to nie samochód. Stąd być może nie odważyłbym się ostatecznie na ten krok, gdyby nie dwie kwestie. Po pierwsze gdybym nie był pewien, że ludzie, z którymi wdrapuję się na szczyt, na pewno nie obrażą się z powodu tego typu śpiewu, a po drugie... A po drugie gdybym miał jakąś inną alternatywę. W sumie alternatywa była taka, żeby prosić co jakiś czas kogoś, aby pomógł nieść córeczkę. Jednak ta opcja zajęła kolejkę nawet za tą, żeby zrezygnować z wejścia na szczyt, a o zrezygnowaniu naturalnie nie było nawet mowy. Męska część czytelników pewnie bez trudu zrozumie moje przesłanki. I dalej już nie będę kontynuować tego wątku. ;-)

Tak więc wdrapując się na szczyt zacząłem ile sił w płucach śpiewać piosenki o Maryi. Jak mi się przypomniał hymn do Ducha Świętego, to śpiewałem hymn. Jak coś uwielbieniowego, to było uwielbienie na moich ustach. Jak następował zanik pamięci, z pomocą przychodziły... kolędy. Tak, tak - co jak co, ale kolędy przecież wszyscy znają! :-D Co więcej nikogo z grupy one nie dziwiły, ponieważ rekolekcje odbywały się w rytmie tajemnic różańcowych, a owego dnia rozważaliśmy czwartą tajemnicę radosną - Ofiarowanie Pana Jezusa w świątyni. Stąd wszyscy niejako trwaliśmy w Bożonarodzeniowych klimatach, nie wspominając o tym, że dzień wcześniej przyszedł do dzieci... święty Mikołaj! I to wcale nie jest żart! Wieczorową porą pojawił się święty biskup z Myry z laską biskupią w ręce, mitrą na głowie i workiem pełnym słodkich prezentów na plecach. :-)

Wracamy do opowieści... W śpiew od czasu do czasu włączała się niesiona córeczka, choć to zdecydowanie nie była jej skala dźwięku. Co ciekawe im bardziej byłem zmęczony, tym bardziej pomagał mi ów śpiew. Kiedy przestawałem śpiewać wręcz dostawałem zadyszki, a kiedy śpiewałem byłem w stanie zaśpiewać nawet długie wersy tekstu na jednym oddechu. Dlatego kończąc jedną piosenkę, od razu zaczynałem następną. Nie jestem w stanie logicznie wytłumaczyć tego zjawiska oprócz tego, że musiałem mieć pomoc z Wysoka. Wierzę, że to właśnie ukochana Maryja posyłała swoich aniołów, żeby nas wspierali. Pod pojęciem "nas" mam również na myśli moją żonę oraz pozostałych uczestników wycieczki. Niektórzy z nich wprost oznajmili, że ten śpiew niósł także ich. Żona natomiast później przyznała się, że miała w pewnym momencie taki kryzys, że myślała, że już nie pójdzie ani kroku dalej. Ale ponieważ moc w słabościach się doskonali, nie dość, że z Bożą pomocą przezwyciężyła ten stan, to jeszcze weszła przede mną na szczyt.

A jak już poruszyłem temat niesienia, to dźwięk wyśpiewywanych piosenek musiał nieść się naprawdę daleko. Miejscami bowiem szliśmy zboczem góry, przy której rozciągała się obszerna i piękna przełęcz. W sam raz, aby wzmocnić wszelkie dźwięki. Ale co tam, być może to była najpiękniejsza chwała jaką oddałem Bogu w moim życiu? Na pewno najgłośniejsza! Przerywana od czasu do czasu jedynie pozdrowieniem kierowanym do wędrowców mijających nas z naprzeciwka:
- Szczęść Boże!

Była to jednak nie tylko chwała, ale też piękne świadectwo wobec dzieci, że tata nie tylko jest w stanie głośno krzyczeć, kiedy Polacy zdobywają bramkę, ale również potrafi wykrzyczeć Bogu i Maryi: "Kocham Was!", właśnie poprzez śpiewanie piosenek. A może któregoś dnia i one zrobią to samo w tej, czy w innej formie?

Na koniec podzielę się pewną refleksją. Ta wycieczka uświadomiła mi, że rodzinne zdobywanie szczytu jest swego rodzaju symbolem wychowywania dzieci. Im młodsze dziecko, tym więcej pomocy oczekuje i potrzebuje. Im starsze, tym okazuje więcej samodzielności. Jednak do końca trzeba być w pobliżu, aby móc odpowiednio i w porę zareagować, kiedy na rozstaju dróg dziecko obierze zły kierunek. Ale co najważniejsze, należy swój trud oprzeć na aniołach, na świętych, na Maryi, na Bogu. Wcale nie będzie go mniej, ponieważ droga na szczyt pozostanie taka sama, ale stanie się ona znośniejsza, lżejsza, przyjemniejsza...

Mamy z żoną czwórkę dzieci i nie powiem, żeby było jakoś szczególnie łatwo, ale nie znajdziecie na moim, albo żony fejsbuku wpisów ociekających goryczą, czy żalem jak to jest ciężko trwać w małżeństwie, czy rodzicielstwie. Dlaczego? Ponieważ potrafimy czerpać z tych ról mnóstwo radości. Oczywiście moglibyśmy się skupić jedynie na trudzie, tylko po co? Wolimy raczej jak podczas górskiej wędrówki zwalczać go modlitwą oraz śpiewem. I wtedy jeszcze znajdujemy w sobie ochotę żeby chwycić się za ręce, popodziwiać rozpościerające się dookoła widoki, uśmiechnąć się do wyprzedzanych albo wyprzedzających nas osób, pozdrowić idącego z naprzeciwka, a nawet zachwycić się pięknem przyrody, ot choćby przelatującego nad nami motyla.

Z Bogiem i przy Bogu to naprawdę jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy zacząć w to wierzyć i zaufać Panu. On stworzył cały świat jedynie dla nas. On doskonale zna każde swoje umiłowane dziecko, zanim jeszcze zostanie poczęte. On jest w stanie wyprowadzić człowieka z każdej, nawet najbardziej beznadziejnej sytuacji tylko dlatego, że kocha nas do szaleństwa i chce byśmy byli z Nim szczęśliwi na wieki. On jest wszechmogący, więc wszystko jest w stanie uczynić, ale... ale w swej nieskończonej miłości dał nam - ludziom wolną wolę i teraz to tylko od nas zależy, czy włożymy nasze dłonie w Jego dłoń, czy nie. Czy damy Mu się poprowadzić optymalnym szlakiem, czy na własną rękę będziemy szukać drogi na szczyt. Czy pozwolimy Mu poprowadzić nasze rodziny, czy zaczniemy realizować własne plany wobec nich. Czy wreszcie będziemy trwać w kłamstwie szatana przyjmując maski zadowolonych z tej imitacji życia jakie on oferuje wmawiając nam jednocześnie, że życie przy Bogu jest nieszczęśliwe, czy może pozwolimy, aby w naszym życiu wypełniła się wola Boża i aby stając się posłusznymi narzędziami w ręku Boga nie tylko sami byli szczęśliwi, ale również zachęcali innych do zanurzenia się w tym Bożym szczęściu już tu na ziemi.



No comments:

Post a Comment