Podczas jednej z ostatnich niedziel byliśmy z najstarszą córką na urodzinach u jej kolegi z grupy przedszkolnej. Urodziny zorganizowane w przedszkolu językowym. Kilkadziesiąt dzieci, animowana zabawa, poczęstunek. Miło spędzony czas. Najpierw aktywności na dworze, później w środku. Korzystając z wolnej chwili, kiedy dzieci konsumowały kawałki urodzinowego tortu, podszedłem do półki z książeczkami w języku angielskim. Byłem ciekawy przede wszystkim ich treści. Ominąłem standardowe pozycje w stylu Kubusia Puchatka i sięgnąłem po te pozostałe. To, co wpadło w moje ręce, nie nastroiło mnie pozytywnie...
Pierwsza książeczka, która mnie zdziwiła miała wręcz obrzydliwą okładkę (słowo "nieładną" byłoby tutaj zbyt słabe). Była to "Where the wild things are" autorstwa śp. Maurice Sendak'a. Opowiadała o chłopcu, który przebrany w strój białego kota ze swojego pokoju dopłynął do wyspy potworów (narysowanych naprawdę potwornie). Z tymi potworami zaczyna się zaprzyjaźniać - bawić się, biegać, wspinać po drzewach... Obrzydliwe postaci kontrastowały z przylepionym do ich twarzy uśmiechem. Do tego bohater przebrany za białego kota. Bajka kończyła się pożegnaniem chłopca z potworami, odpłynięciem z wyspy i powrotem do domu. Co najmniej dziwna bajka, której treść, oprócz przestraszenia dziecka, chyba niewiele może wnieść dobrego. Mniemam, że założenie było takie, aby dziecko przestało się bać potworów. Z tym, że tego typu eksperymenty na dzieciach można porównać chyba jedynie do uczenia pływania poprzez wyrzucanie kursantów wprost w środek falującego morza.
Druga pozycja, chyba z podobnym celem, jak się okazało naszpikowana była straszydłami (upiory, czarownice, duchy, potwory), które dziecko miało możliwość oglądać w różnych miejscach domu bohatera książeczki (w szczególności jego pokoju). Szczególnie utkwiła mi jedna scena: Mama stoi w kuchni, obrócona tyłem do widza, w jednej ręce trzyma chudą jak lalka czarownicę (w sumie to nie bardzo wiadomo, czy mama ją trzyma, czy raczej to czarownica jest uczepiona zębami mamy ręki), dodatkowo dwie brzydkie czarownice wychodzą gdzieś z szuflad. Zresztą cała książeczka utrzymana w ponurym nastroju, a ciemne rysunki wykonane "brudną kreską" jedynie potęgują to wrażenie. (Styl jak u Stasys'a Eidrigevicius'a, choć ilustracje mniej abstrakcyjne i nie aż tak brzydkie.) Z pewnością sala przedszkolna nie jest właściwym miejscem na taką "bajkę".
Trzecia pozycja traktowała o majtkach. Nie żartuję. Cała bajeczka o majtkach: "Underpants, Thunderpants!". Jaki sens ma eksponowanie dziecku majtek w przeróżnych konfiguracjach? W szczególności również zbliżenie głowy myśliwego, który poślizgnął się i wpadł twarzą w... kupę? Czy też ostania scena, gdzie dwugłowy ufoludek zakłada majtki (które przyleciały z kosmosu) jak bluzkę na głowy, ciesząc się, że już nie jest nagi, a jednocześnie wyeksponowana jest jego goła pupa, na której autor nie zapomniał dorysować kilku obrzydliwie sterczących włosów? Spodziewałbym się, że majtki jako bielizna powinny być ukrywane przed wzrokiem innych, a tu wręcz przeciwnie! Swego rodzaju podprogowa nauka ekshibicjonizmu wycelowana w dziecko.
Po tych przykładach wpadła mi w oko książeczka o śwince Peppie. Zbiór kilku krótkich historyjek rysowanych grubą kreską o wyraźnych obrysach wszystkich elementów rysunków. Muszę przyznać, że pod tym graficznym kątem dość ładna pozycja. Stąd też i przyjemnie się ją oglądało. Z treścią było już o wiele gorzej. Ale kwestię świnki Peppy pozwolę sobie rozważyć już w osobnym poście.
Refleksja przyszła po owych urodzinach jest taka:
Czy my jako rodzice interesujemy się w ogóle tym, jakie bajki/książki przegląda/czyta nasze dziecko w placówkach oświatowych, do których je posyłamy? Czy mamy tak naprawdę świadomość, jakie książeczki stoją na półkach w przedszkolu, czy znajdują się w szkolnej bibliotece, czy też są wymienione w tzw. kanonie lektur? Czy nie jest może tak, że z wielką dokładnością potrafimy studiować informacje wywieszone na tablicy z codziennym jadłospisem, co by mieć pewność, że nasza pociecha jest dobrze odżywiona, a z drugiej strony przez cały okres jego/jej edukacji ani razu nie pochylimy się, aby sprawdzić, jakimi treściami jest się w stanie nasycić biorąc jakąś pozycję a półki z książkami?
Myślę, że warto co jakiś czas zrewidować placówkową biblioteczkę, a tym samym własne przekonanie, że "na pewno ktoś już odpowiednio o to zadbał". Niech świętość naszych dzieci nie będzie brudzona książeczkami typu tych, które miałem nieprzyjemność przeglądać w przedszkolu językowym. Przecież czasem wystarczy usunąć zaledwie kilka pozycji, aby sięgnięcie po książkę na powrót stało się bezpieczną czynnością.
Pierwsza książeczka, która mnie zdziwiła miała wręcz obrzydliwą okładkę (słowo "nieładną" byłoby tutaj zbyt słabe). Była to "Where the wild things are" autorstwa śp. Maurice Sendak'a. Opowiadała o chłopcu, który przebrany w strój białego kota ze swojego pokoju dopłynął do wyspy potworów (narysowanych naprawdę potwornie). Z tymi potworami zaczyna się zaprzyjaźniać - bawić się, biegać, wspinać po drzewach... Obrzydliwe postaci kontrastowały z przylepionym do ich twarzy uśmiechem. Do tego bohater przebrany za białego kota. Bajka kończyła się pożegnaniem chłopca z potworami, odpłynięciem z wyspy i powrotem do domu. Co najmniej dziwna bajka, której treść, oprócz przestraszenia dziecka, chyba niewiele może wnieść dobrego. Mniemam, że założenie było takie, aby dziecko przestało się bać potworów. Z tym, że tego typu eksperymenty na dzieciach można porównać chyba jedynie do uczenia pływania poprzez wyrzucanie kursantów wprost w środek falującego morza.
Druga pozycja, chyba z podobnym celem, jak się okazało naszpikowana była straszydłami (upiory, czarownice, duchy, potwory), które dziecko miało możliwość oglądać w różnych miejscach domu bohatera książeczki (w szczególności jego pokoju). Szczególnie utkwiła mi jedna scena: Mama stoi w kuchni, obrócona tyłem do widza, w jednej ręce trzyma chudą jak lalka czarownicę (w sumie to nie bardzo wiadomo, czy mama ją trzyma, czy raczej to czarownica jest uczepiona zębami mamy ręki), dodatkowo dwie brzydkie czarownice wychodzą gdzieś z szuflad. Zresztą cała książeczka utrzymana w ponurym nastroju, a ciemne rysunki wykonane "brudną kreską" jedynie potęgują to wrażenie. (Styl jak u Stasys'a Eidrigevicius'a, choć ilustracje mniej abstrakcyjne i nie aż tak brzydkie.) Z pewnością sala przedszkolna nie jest właściwym miejscem na taką "bajkę".
Trzecia pozycja traktowała o majtkach. Nie żartuję. Cała bajeczka o majtkach: "Underpants, Thunderpants!". Jaki sens ma eksponowanie dziecku majtek w przeróżnych konfiguracjach? W szczególności również zbliżenie głowy myśliwego, który poślizgnął się i wpadł twarzą w... kupę? Czy też ostania scena, gdzie dwugłowy ufoludek zakłada majtki (które przyleciały z kosmosu) jak bluzkę na głowy, ciesząc się, że już nie jest nagi, a jednocześnie wyeksponowana jest jego goła pupa, na której autor nie zapomniał dorysować kilku obrzydliwie sterczących włosów? Spodziewałbym się, że majtki jako bielizna powinny być ukrywane przed wzrokiem innych, a tu wręcz przeciwnie! Swego rodzaju podprogowa nauka ekshibicjonizmu wycelowana w dziecko.
Po tych przykładach wpadła mi w oko książeczka o śwince Peppie. Zbiór kilku krótkich historyjek rysowanych grubą kreską o wyraźnych obrysach wszystkich elementów rysunków. Muszę przyznać, że pod tym graficznym kątem dość ładna pozycja. Stąd też i przyjemnie się ją oglądało. Z treścią było już o wiele gorzej. Ale kwestię świnki Peppy pozwolę sobie rozważyć już w osobnym poście.
Refleksja przyszła po owych urodzinach jest taka:
Czy my jako rodzice interesujemy się w ogóle tym, jakie bajki/książki przegląda/czyta nasze dziecko w placówkach oświatowych, do których je posyłamy? Czy mamy tak naprawdę świadomość, jakie książeczki stoją na półkach w przedszkolu, czy znajdują się w szkolnej bibliotece, czy też są wymienione w tzw. kanonie lektur? Czy nie jest może tak, że z wielką dokładnością potrafimy studiować informacje wywieszone na tablicy z codziennym jadłospisem, co by mieć pewność, że nasza pociecha jest dobrze odżywiona, a z drugiej strony przez cały okres jego/jej edukacji ani razu nie pochylimy się, aby sprawdzić, jakimi treściami jest się w stanie nasycić biorąc jakąś pozycję a półki z książkami?
Myślę, że warto co jakiś czas zrewidować placówkową biblioteczkę, a tym samym własne przekonanie, że "na pewno ktoś już odpowiednio o to zadbał". Niech świętość naszych dzieci nie będzie brudzona książeczkami typu tych, które miałem nieprzyjemność przeglądać w przedszkolu językowym. Przecież czasem wystarczy usunąć zaledwie kilka pozycji, aby sięgnięcie po książkę na powrót stało się bezpieczną czynnością.
No comments:
Post a Comment