Tuesday, April 26, 2016

Wziąć udział w procesji z darami

Dużo się ostatnio dzieje w życiu naszej rodziny. Dużo też tematów podsuwa samo życie. Tylko czasu mało, aby się tym wszystkim podzielić. Niewątpliwie należałoby wreszcie nauczyć się pisać zwięźle, szybko i na temat. :-)

Zacznę więc może od... napisania "po staremu" o tym, w jak subtelny i niesamowity sposób Bóg potrafi działać w naszym życiu. Do dzieła!

Bodajże dwa tygodnie temu w niedzielę, podczas Eucharystii w udziałem dzieci, najstarsza córka z uwagą obserwowała procesję z darami siedząc mi na rękach. Dwie dziewczynki z lokalnej scholi niosły do ołtarza chleb, wino i wodę. Córeczka popatrzyła na mnie swoimi pięknymi niebieskimi oczami i oznajmiła, że też by tak chciała. Też by chciała wziąć udział w procesji z darami. W tempie japońskiego Magleva przeanalizowałem realność tej prośby... Taka procesja to przede wszystkim spore wyróżnienie. Aby się do niej "załapać", to zwykle trzeba należeć do jakieś scholi, czy innej dziecięcej grupy parafialnej. Córka ma dopiero cztery latka, więc jeszcze musi sporo czasu upłynąć zanim to się stanie. A żeby było "ciekawiej", to wcale nie była nasza parafia. Po cichu pomyślałem, że może na jakichś rekolekcjach, na których będziemy całą rodziną udałoby mi się "załatwić", aby mogła przynieść dary do ołtarza. No ale to ciągle bliżej nieokreślona przyszłość, nie ma więc co rozdmuchiwać nadziei dziecka. Odpowiedziałem więc z prostotą, że jak poprosi Jezusa, to na pewno któregoś dnia też będzie uczestniczyć w takiej procesji.
Jak bardzo cały czas nie doceniam miłości i mocy Bożej sami za chwilkę się przekonacie...
Natenczas procesja się skończyła, córka zainteresowała się czymś innym, a ja zapomniałem o całym zdarzeniu... do czasu...*

W zeszłą sobotę m.in. z okazji uroczystość głównego patrona Polski - św. Wojciecha, uczestniczyliśmy z dziećmi i z mamą żony w pięknej Mszy świętej pod przewodnictwem bpa Jana Zająca w sanktuarium Bożego Miłosierdzia w krakowskich Łagiewnikach. Owego dnia miała również miejsce pielgrzymka wspólnot adorujących Najświętszy Sakrament. Żona nie mogła być z nami, ponieważ ciągle przebywała w szpitalu z nowo narodzonym synkiem.

[Jak w ogóle doszło, do tego, że się tam znaleźliśmy, to też ciekawa historia, aczkolwiek ponieważ nie należy ona do clou sprawy, pozwolę ją sobie umieścić na dole postu w "peesie". Kto będzie chciał, niech sobie doczyta. Zachęcam. :-) ]

Gdy weszliśmy do bazyliki wydawało się, iż wszystkie miejsca siedzące są już zajęte. Mimo to mama wraz z najmłodszą córeczką przeszli bokiem, aby poszukać gdzieś miejsca w ławkach, gdyż maleńka już szykowała się do snu w objęciach babci. Syn pobiegł za nimi. Ja z córką, którą trzymałem na rękach, zostaliśmy gdzieś na środku głównego przejścia. Zarówno przed nami, jak i długo za nami nikt nie stał, więc mieliśmy piękny widok na całe prezbiterium, a jednocześnie nie skupialiśmy na sobie wzroku zebranych wiernych.

Sama uroczystość była bardzo piękna, zakończona adoracją Jezusa ukrytego w Przenajświętszym Sakramencie. Ja natomiast chcę opowiedzieć o pewnym zdarzeniu z samej Mszy świętej.

Po skończonej liturgii słowa, przyszedł moment procesji z darami, podczas której delegacja wiernych miała przynieść do ołtarza m.in. nową monstrancję. Ponieważ stolik z monstrancją i pozostałymi darami ołtarza znajdował się kilkanaście metrów od nas, mogłem swobodnie obserwować cały proces formowania procesji. Coś wydawało się być nie tak. Jakieś nerwowe dreptanie w miejscu, jakieś obracanie głów na wszystkie strony, jakieś dziwnie wyglądające rozmowy między wyznaczonymi delegatami... No ale nic, patrzę dalej. Procesja się uformowała, ale na stoliku pozostały chleb, woda i wino. Co jest grane myślę sobie, a w głowie słyszę:
"Brakuje osób do zaniesienia tych darów. Idź z córką i weź je."
Szybciutko zagłuszyłem ten głos bardzo rozsądnie sobie tłumacząc - "To bardzo nieładnie zabierać komuś miejsce w procesji i samowolnie wpychać się w takie funkcje."
Uspokojony na chwilę patrzę dalej. No nikt nie podchodzi, a procesja już uformowana czeka aż komentator skończy objaśniać co zostanie za chwilę przyniesione do ołtarza. Znów w głowie słyszę:
"Nie ma kto zanieść chleba i wina. Idź z córką i weź je."
Ale znów, choć już mniej pewnie odrzucam tę propozycję - "Nie no to i daleko do tego stolika (ta...paręnaście kroków zaledwie...), i przecież nie należę do żadnego ruchu adoracyjnego, właściwie jestem tu trochę przez przypadek. Ktoś z bardziej odpowiednich osób powinien się tym zająć, nawet jak było to wcześniej niedogadane. No po prostu nie godzi się, abym to ja zabierał się za takie rzeczy."
Mijają kolejne sekundy, które wydają się wiecznością. Wreszcie procesja rusza... Chleb i wino zostają na stoliku. Ostatni raz słyszę:
"Idź."
Jeszcze przez chwilę wzbraniam się, licząc że "coś się wydarzy". Ale nic takiego nie następuje. Procesja jest już daleko od stolika. Pierwsza para dochodzi do stopni ołtarza i wręcza biskupowi niesione dary.
I tu już moja racjonalna argumentacja wzbraniania się przed posłuchaniem wewnętrznego głosu pryska jak bańka mydlana. Przecież nie ma drugiej procesji z darami. Biskup czeka na stopniach ołtarza i za chwilę ostatnia para poda mu swoje dary i co? Będzie musiał czekać, aż ktoś z procesji wróci się po chleb i wino, bo nikt oprócz nich tak naprawdę nie jest świadomy braku tych darów w procesji. A nie ma przecież zapasowych ampułek z wodą i winem przy ołtarzu, aby obejść się bez tych, które cały czas stoją na stoliku.
- Zaniesiemy dary do ołtarza. - oznajmiam córce, którą cały czas mam na rękach i szybkim krokiem podchodzę do stolika. Kładę ją na ziemię i zanim cokolwiek powie wręczam jej puszkę z komunikantami przykrytą prostokątnym płótnem - palką, sam biorąc ampułki. Sprężystym krokiem idziemy w stronę ołtarza doganiając procesję "w ostatniej chwili". Czuję na sobie zdziwione miny pozostałych członków procesji, ale to już teraz nieważne. Jak zrobiłem coś nie tak, to już trudno. Za późno, aby się wycofać. Na szczęście ksiądz biskup widząc małą dziewczynkę podającą mu puszkę z przekrzywioną palką, która omal nie spadła na ziemię, z uśmiechem pochyla się w jej stronę. Odbiera ten dar i z ojcowską miłością dziękuje głaszcząc córkę po głowie zapytując o imię. Po chwili i ja podaję niesiony dar, po czym wolniutko wracamy na swoje miejsce. Trudno się idzie, czując na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych w bazylice wiernych. Zresztą cały czas bije się z niepewnością, czy w ogóle zrobiłem dobrą rzecz. Już nawet nie skupiam się na tym, że tak naprawdę nie wyszło to jakoś szczególnie uroczyście... Jedno co jednak wiem, że dla córki będzie to niezapomniane przeżycie.  Gdy wróciliśmy na swoje miejsce, znikąd pojawił się syn, który również obserwował całą tę sytuację. Co tu ukrywać, był nieco zazdrosny, że siostra niosła coś do ołtarza, a on nie.
"Gdybyś został przy tacie, to zaniósłbyś dary razem z siostrą." - powiedziałem zgodnie z prawdą, aczkolwiek z pewnym wyrzutem. Miałem bowiem nadzieję, że syn wyciągnie z tej sytuacji lekcję, aby nie szukać wygód, ale starać się postępować wedle woli rodziców, bo takie zachowanie popłaca.

Reszta Mszy świętej przebiegła już zgodnie z planem.

Po skończonej Eucharystii podeszły do mnie panie z procesji z ciepłymi słowami podziękowania za umiejętność "odpowiedniego odnalezienia się" i "uratowania sytuacji". Dowiedziałem się, że "nawalili szafarze", którzy ponoć mieli przynieść te dary. Głupio mi było tłumaczyć, że właściwie to nie tak do końca nawalili, ponieważ ja jestem szafarzem... Po prostu uśmiechnąłem się. Zresztą to już nie takie istotne. Wreszcie mogłem odetchnąć, że mój czyn, to nie była jakaś niestosowna samowolka, tylko zrobiłem po prostu to, co powinienem był zrobić. Choć prawda jest taka, że gdybym od razu posłuchał wewnętrznego głosu i podszedł do stolika, zaoszczędziłbym wszystkim niepotrzebnego stresu...
 [Przeczytaj również komentarz Pawła do tego fragmentu :-)]

Zaraz po adoracji, gdy wyszliśmy z kościoła, zatelefonowaliśmy do żony i córeczka mogła na gorąco pochwalić się, że brała udział w procesji z darami. Spełniło się jej głośno wypowiedziane marzenie sprzed zaledwie tygodnia, a właściwie sprzed 6 dni. I to w jakiej formie! Procesja odbierana przez samego biskupa - honorowego kustosza Sanktuarium Bożego Miłosierdzia - światowego centrum Bożego Miłosierdzia w jubileuszowym roku Bożego Miłosierdzia. Chwała Tobie Jezu!

Tego dnia córka chodziła bardzo dumna. Zresztą jej tata też... ;-)

I tak sobie teraz myślę, że wychowywać do świętości to nie tylko wymagać od dzieci. To też wymagać od samego siebie. A może to przede wszystkim wymagać od samego siebie. I nie tylko wymagać, ale też odważyć się samego siebie przekraczać. A jeżeli to przekraczanie jest zgodne z wolą Pana, to...




PS. (już wspomniany więc obiecany)
Parę tygodni temu na mejlowej grupie nadzwyczajnych szafarzy pojawiła się prośba o asystę w sobotę 23 kwietnia na Mszy św. w Łagiewnikach o godz 12:00. Pomyślałem wtedy sobie - żona wkrótce będzie rodzić - pasuję. I bez zgłębiania tematu zarchiwizowałem mejla.

Ale Duch Święty miał inne plany. Parę dni później, jak zawsze "dziwnym trafem", w gablocie przykościelnej sąsiedniej parafii zwróciłem uwagę na plakat informujący o pielgrzymce wspólnot adorujących Najświętszy Sakrament dnia 23 kwietnia. Szybko połączyłem fakty i... Informacje z plakatu rzuciły mi nowe światło na całą sytuację.
Plakat można cały czas obejrzeć tutaj: Plakat

Dodatkowo to wydarzenie zbiegło się to z mejlem przypominającym o możliwości asystowania w łagiewnickiej bazylice.

Uznając, że to nie przypadek, zmieniłem zdanie i postanowiłem jednak uczestniczyć w owej Eucharystii. Co więcej napisałem dodatkowego mejla, zachęcającego braci szafarzy z mojego rocznika do współudziału w tej uroczystości, ponieważ ja tam na pewno będę. Byłem bardzo dumy z tego co napisałem, z tego jakiej formy użyłem, z tego jaką argumentacją się posłużyłem... Niestety jak się później okazało jedynym wymiernym efektem tego czynu było zwiększenie się... mojej pychy. Cóż... Pan Bóg miłuje pokornych, więc i pokory uczy. No ale to było jakiś czas przed 23 kwietnia.

W międzyczasie żona urodziła synka, więc w natłoku różnych spraw, zapomniałem o tym zobowiązaniu. Ja tak, Pan Bóg nie.

Wieczorem 22 kwietnia dzwoni komórka. Patrzę a to współbrat szafarz.
- Bardzo dawno nie dzwonił, chce więc sobie pogadać - pomyślałem. A ponieważ nie bardzo mogłem pozwolić sobie w owej chwili na pogawędkę, postanowiłem nie odbierać i oddzwonić za parę minut. Tak szybko jak to postanowiłem, tak szybko zapomniałem o tym postanowieniu.

Ale "jakoś tak wyszło", że późnym wieczorem jednak przypomniałem sobie o owej nieodebranej rozmowie i napisałem smsa zapytując "co słychać?". W odpowiedzi otrzymałem m.in. informację o Mszy dnia następnego. Tylko dzięki temu "jakże przypadkowemu" zdarzeniu owa Eucharystia nie przeszła mi koło nosa. Postanowiłem pojechać na nią sam i służyć przy ołtarzu zgodnie z obietnicą.

Rano byłem w parafialnym kościele skąd wziąłem swoją albę, ale gdy zbliżył się czas wyjazdu coś mnie tchnęło i zdecydowałem, że jednak zabiorę ze sobą dzieciaczki i mamę żony i pojedziemy wszyscy razem. Zrobimy sobie fajną wycieczkę, a wracając odwiedzimy jeszcze mamę w szpitalu. Niestety było to na tyle spontaniczne, że nie starczyło już za bardzo czasu na przebieranie się "na świątecznie". Zresztą i tak wyszły pewne komplikacje i zanim poradziliśmy sobie z wyszykowaniem trójki dzieci, wiedziałem, że na czas na pewno nie dojedziemy. Czasem jednak komplikacje są potrzebne, aby plany Boże a nie nasze mogły się spełnić.

No i istotnie spóźniliśmy się, przez co wyszły nici z mojego służenia do Mszy św.. Z siatką, w której miałem albę, przeszliśmy przez bramę miłosierdzia i weszliśmy do sanktuarium zatrzymując się w głównym przejściu. Akurat była czytana pierwsza lekcja.

Resztę już znasz... ;-)
lub
Koniec "peesa". Można wrócić do czytania postu. :-)


(*) - tak naprawdę to do czasu rozpoczęcia pisania tego posta, co "troszkę" zmieniło jego samego, a mi dało co nieco do myślenia



2 comments:

  1. "Nawalili szafarze" :-) - jakoś w zakrystii przed mszą na pytanie czy trzeba w czymś pomóc usłyszeli , że nie :-) No cóż, nawalili bo nie przeiwdzieli tego :-)

    ReplyDelete
  2. Dzięki Paweł za komentarz! Po cichu miałem nadzieję, że to właśnie jakoś tak wyglądało. :-D

    ReplyDelete