Thursday, April 14, 2016

Lody po Mszy świętej

Dziś 14 kwietnia, czyli 1050 rocznica Chrztu Polski. Postanowiliśmy z żoną uczcić to wydarzenie uczestnictwem w pamiątce ofiary Pana Jezusa na krzyżu i Jego zmartwychwstaniu. A ponieważ mamy czwartek, który jest dla naszego sześciolatka wyczekiwanym cały tydzień dniem treningu w piłkę nożną, ułożyłem mniej więcej taki plan wieczoru:

  1. wcześnie niż zwykle jadę po syna do przedszkola
  2. przyjeżdżamy do domu, gdzie je obiad
  3. całą rodziną pakujemy się do auta i zawozimy syna na trening
  4. zostawiamy na treningu syna i z resztą rodziny jedziemy na Mszę św. do najbliższego kościoła (trening i wieczorna Msza niestety czasowo się pokrywają)
  5. po zakończonej Mszy św. odbieramy syna
  6. wracamy wszyscy autem do domu


Bóg jednak miał inne plany. ;-) Właściwie to pierwsze 2,5 punktu zostało zrealizowane, natomiast trening już nie doszedł do skutku. Okazało się, że sala gimnastyczna jest w remoncie, o czym nikt zawczasu nie poinformował organizatorów. Napiszę lapidarnie, że syn bardzo się zasmucił na tę wiadomość... Podjąłem więc szybką decyzja, że w takiej sytuacji jedziemy na Mszę św. do naszego kościoła parafialnego. I znów nie wstrzeliłem się w plan Boży. Okazało się, że korki nas "nieco" przytrzymały i na Mszę św. dotarlibyśmy z parominutowym "poślizgiem". Zły to przykład spóźniać się we własnej parafii. - pomyślałem i zmieniłem plan. Postanowiłem jechać do Krakowa na jakąś późniejszą godzinę. Stojąc w korku sprawdziłem szybko w komórce, że za pół godziny jest Msza św. w kościele Mariackim.
W sumie dawno tam nie byliśmy - pomyślałem. A ponieważ dziś jest piękna rocznica (mimo że oficjalne uroczystości zostały przesunięte na sobotę) warto uczcić ją Eucharystią sprawowaną w tak pięknym miejscu. - kontynuowałem swoje myślenie. Poza tym przechadzka po krakowskim rynku to zawsze miłe przeżycie dla całej rodziny. - kolejne "za" przyszło mi na myśl. A przecież żona jest już u kresu stanu błogosławionego, więc nie wiadomo kiedy nadarzy się kolejna taka okazja do wspólnego spaceru. - kończyłem przekonywać samego siebie. A jeszcze dla synka będzie to bardzo miłe jak odwołany trening zostanie zastąpiony czymś takim. - pomyślałem stawiając kropkę nad i. O mojej decyzji powiadomiłem resztę podróżnych. Tak jak się spodziewałem, pomysł został przyjęty bardzo entuzjastycznie. Aż nazbyt... Natomiast szybkie: "Bolą mnie uszy, więc jak nie przestaniecie krzyczeć, to nigdzie nie jedziemy!" - załatwiło sprawę. (Staram się unikać stosowania tego typu szantażu, ale słabo mi idzie, ponieważ, co tu ukrywać, jest bardzo skuteczny.)

I to był dopiero właściwy plan Boży.

Po krótkiej modlitwie do św. Antoniego (jak zawsze) udało nam się zaparkować dokładnie tam, gdzie chciałem. Zapłaciłem za bilet w parkomacie. Przeszliśmy do kościoła Mariackiego. Usiedliśmy całą rodziną z przodu, tak aby było widać ołtarz i uczestniczyliśmy we Mszy świętej. A ponieważ była to Eucharystia przed siódmym spotkaniem z cyklu "Miasto się budzi" przygotowującym do Światowych Dni Młodzieży, miała piękną oprawę muzyczną w postaci scholi. Poza tym po jej zakończeniu, a przed konferencją ks. Wojciecha Węgrzyniaka była możliwość ucałowania relikwii św. Jana Pawła II, z czego również skorzystaliśmy. Na samej konferencji już nie zostaliśmy. I już powoli zbliżam się do sedna (miał być króciutki post... ech...).

Wyszliśmy z bazyliki i zaczęliśmy kierować się w stronę samochodu, przypomniał mi się jeszcze jeden pomysł, który wpadł mi do głowy - a mianowicie, aby po Mszy św. jeszcze dodatkowo uczcić 1050 rocznicę Chrztu Polski.  (Dzięki Ci Maryjo za takie natchnienia! - oczywiście.)
Przystanąłem, czy też zwolniłem kroku - nie pamiętam - za co nawet otrzymałem burę od żony:
- Chodź szybciej, bo wszystkim zimno.
A tak. Już sobie przypomniałem. Zatrzymałem się. Ponieważ odwróciłem się, aby zlokalizować znajomą ulicę. Gdy ją zobaczyłem oznajmiłem:
- Idziemy na deser.
Bura żony zamieniła się w mgnieniu oka w uśmiech. A dzieciom wręcz w cudowny sposób przestało być zimno. Co więcej usłyszałem po raz drugi już dziś entuzjastyczne:
- Tak!!!

Poszliśmy do znanego nam lokalu na pyszny deser. Wyśmienite słodkości. Miła obsługa. Wspaniała atmosfera. Piękny wystrój. Cieplutko, czyściutko, milutko. Nawet w toaletach... ;-) Nie wiem co jeszcze napisać, żeby oddać nastrój, a jednocześnie nie zrobić kryptoreklamy.

Był to kilkudziesięciominutowy czas relaksu. W pewnej chwili żona powiedziała:
- Tradycji stało się zadość. Mogę już rodzić. :-)
Bo istotnie. Jakoś tak było, że przed przyjściem na świat pierwszego synka też byliśmy na tego typu relaksie. Podobnie było przed narodzinami pierwszej, a potem drugiej córki, co sobie dziś mogliśmy przypomnieć. Tego pięknego wieczoru dosłownie zostało upieczonych kilka pieczeni na jednym ogniu. A to tylko dlatego, że Bóg miał o wiele lepsze plany od moich i udało Mu się sprawić, że ich nie zepsułem. ;-)

Wracając do opowiadania... Zapłaciłem rachunek i za parę minut jechaliśmy już z powrotem do domu. Po drodze jeszcze odmówiliśmy naszą modlitwę wieczorną. Co było świetnym pomysłem (chwała Ci Panie!), ponieważ dzieciaki jak tylko poczuły w domu pod głowami poduszki, od razu zasnęły.

No to teraz sedno. :-)

Kiedyś słuchałem sobie rekolekcji o rodzinie albo o małżeństwie - nie pamiętam teraz dokładnie. Głosił je ks. Janusz Czenczek egzorcysta diecezji gliwickiej (tak, tak - to jest już jawna reklama, ponieważ polecam każdemu jego nagrania). I m.in. powiedział taką rzecz, na pozór mało istotną... "Pamiętam jak zawsze po Mszy świętej tato zabierał nas na lody.".

O co w tym chodzi? Co tu jest takiego ważnego?
Otóż, rewelacyjnym zwyczajem jest uświetnianie niedzielnej Mszy świętej jakimś bonusem. A jak to wejdzie w zwyczaj, jak w rodzinie ks. Janusza, to już w ogóle bomba. Dlaczego? Ponieważ dziecko koduje przyjemne dla niego rzeczy i łączy je z innymi. Przyjemność po Mszy świętej, uprzyjemni dziecku także samą Mszę świętą. Aż do pytania: "Tato, możemy iść do kościółka dzisiaj?". Niestety z drugiej strony, Msza święta, która będzie "zaliczana" na zasadzie pójść-być-przyjść będzie zawsze zaledwie swego rodzaju niedzielnym przerywnikiem. Będzie przykrym oderwaniem się od śniadania, od komputera, od niedzielnego oglądania telewizji, od jakiejkolwiek innej czynności. Powtórzę istotne słowo: przykrym. I na tej emocji dzieci zamiast wzrastać do świętości, wzrastają co najwyżej do bierzmowania. A tu zupełnie nie o to chodzi.

Antidotum na manipulacje szatana na tej płaszczyźnie jest właśnie pozytywne wzmocnienie Mszy świętej. Tylko nie na zasadzie, teraz Msza, potem wracamy, potem obiad, potem coś, potem coś i potem dopiero wycieczka. Nie. Msza bezpośrednio powinna łączyć się z czymś fajnym. Aby nastąpiło to powiązanie w głowie: "Jest Msza - hurra, będzie bonus!". I to żadne jakieś tanie sztuczki. To wiedza pochodząca z obserwacji nas samych. Niby po co przy marketach, czy w galeriach umieszcza się tyle zabaw dla dzieci? Żeby rodzicom lepiej się kupowało? Poniekąd też, ale najistotniejszym elementem układanki jest zdobyć małego klienta. Jak zbuduje się w nim poczucie, że pójście do galerii gdzie jest supermarket jest ekstra, to ma się go na całe życie. Zakupy przestają być już wtedy "narzędziem" koniecznym do życia, ale stają się wręcz bożkiem. Dlatego przestrzegam przed pozwalaniem dzieciom na jakąkolwiek zabawę "przymarketową". Jak Bóg zechce, któregoś dnia poświęcę na rozwinięcie tego tematu osobny post. Teraz pozwolę sobie zakończyć ten wątek w tym miejscu.

Podsumowując. Jest rzeczą bardzo pożądaną, aby wyrobić w rodzinie nawyk, że bezpośrednio po Mszy świętej jest coś fajnego. I to nie muszą być wielkie rzeczy. Czasem zwykły spacer rodziny w komplecie wystarczy. Albo np. odwiedzenie kogoś z rodziny. Najpierw radość ze spotkania z Bogiem i zaraz potem radość ze spotkania z człowiekiem. Ot cały sekret na dzisiaj. :-)




No comments:

Post a Comment