Monday, November 20, 2017

Edukacja domowa a wola Boża

Kilka miesięcy temu zdecydowaliśmy wspólnie z żoną, że kwestii kształcenia naszych dzieci (a w konsekwencji w znacznej mierze procesu wychowania) nie będziemy jednak oddawać w "ręce systemu", ale poprowadzimy ją własnymi siłami w ramach edukacji domowej (ED) przy Bożej pomocy. I te ostatnie dwa słowa miały i cały czas mają nietuzinkowe znaczenie w podjętej decyzji. Zaufaliśmy woli Bożej i mogę napisać, że dziś już zbieramy tego piękne owoce, choć nie jest tak różowo, jak by się tego życzyło. Raczej sprawdzają się słowa św. Ignacego Loyoli:
"Doświadczenie uczy nas, że tam, gdzie napotyka się na liczne sprzeciwy, można zazwyczaj spodziewać się większych owoców."

Nie ma za bardzo możliwości, aby w miarę zwięźle opisać to wszystko, co stało u podstaw posłania do przedszkola naszego pierworodnego dziecka jako niespełna trzylatka. Gdyby to uczynić, z jednego posta wyszłaby zapewne mała książeczka. :-) Ujmę to więc tak: Musimy uderzyć się w pierś, i uznać, że był to po prostu błąd. I tu wcale nie chodzi o jakikolwiek brak kwalifikacji w kadrze przedszkola.Wręcz przeciwnie. Mieliśmy to ogromne szczęście (łaskę Bożą), że syn był prowadzony przez cudowne panie (te w habitach i te bez :-) ). Panie zarówno z wielkim sercem, jak i super przygotowaniem pedagogicznym. Po prostu teraz rozumiemy, że Bóg, który daje nam - rodzicom dar rodzicielstwa, chce, abyśmy to rodzicielstwo "przepracowali" na Jego chwałę. I ma się to objawiać zarówno w uświęcaniu się nas samych, jak i uświęcaniu naszych dzieci. Właśnie poprzez wzajemne relacje. Dziecku nic nie zastąpi czasu spędzonego z rodzicami i piszę to z całą odpowiedzialnością. Rówieśnicy są ważni, ale nie na tyle, aby spędzać z nimi niejako "na siłę" najbardziej kreatywną część każdego dnia, od poniedziałku do piątku. Wystarczy zapewnić kontakt poprzez jakieś zajęcia dodatkowe, czy spotkania przy domu, w parku, na boisku... Zresztą o ileż owocniejsze jest zainwestowanie w liczną rodzinę, która sama to zrekompensuje. Nie trudno zauważyć, że z każdym kolejnym dzieckiem ilość różnych relacji w domu zwiększa się bardzo szybko:
3 - przy jednym dziecku
6 - przy dwójce
10 - przy trójce
15 - przy czwórce i to nasz aktualny stan :-).

Myśmy niestety zaczęli tak, że bardzo szybko po narodzeniu naszego pierworodnego synka, to spotkanie z rodzicami było częstokroć zajęciem fakultatywnym, a w świat relacji wprowadzali go rówieśnicy w przedszkolu. I klapki z oczu jakoś nie chciały spaść lub spadały jedynie na krótkie momenty, ponieważ były wymierne korzyści płynące z takiej sytuacji, chociażby te finansowe, czy jeżeli chodzi o rozwój zawodowy... Tu pozwolę sobie uciąć moje refleksje i powrócić do teraźniejszości.

Kiedy jakoś na początku roku na poważnie zastanawialiśmy się z żoną, gdzie posłać naszego syna do pierwszej klasy, jakoś od razu zrezygnowaliśmy z oferty państwowych szkół. Nie chcieliśmy wrzucać dziecko w zupełnie świecki świat, kiedy była możliwość posłania go do szkoły stricte katolickiej. Taką też wybraliśmy. Tę najbliższą, co by zminimalizować codzienny trud poruszania się w krakowskich korkach. A ponieważ szkoła miała (i ma) dobrą renomę odnośnie do poziomu edukacji, nie szukaliśmy dalej. Tam też poszedł na egzaminy kwalifikacyjne i je zdał.

W międzyczasie na nowo podjęliśmy pomysł, aby posłać syna do szkoły Sternika. Przekonujące było dla nas to, że klasy nie są koedukacyjne oraz że chłopaków uczą mężczyźni. Pierwszy element sprawia, że chłopaki od wczesnych lat nie tracą w naturalny sposób zainteresowania przedmiotami, gdzie nie są w stanie rywalizować z dziewczynami (wierząc badaniom, statystyczna pierwszoklasistka, w porównaniu do swojego kolegi z ławki, jest dwa lata do przodu jeżeli chodzi o poziom rozwoju tej sfery mózgu, która jest odpowiedzialna za adaptację do aktualnego pro-dziewczęcego sposobu edukacji), drugi element natomiast jest niebywale ważny, aby chłopcy otrzymywali męskie wzorce nie tylko jak chodzi o naukę, ale po prostu - osobowe. Ze świecą szukać dziś szkoły, gdzie chłopaki, a później młodzi mężczyźni są naprawdę prowadzeni przez mężczyzn. Z reguły 70-90% kadry nauczycielskiej, to panie. Ta wg mnie patologia dzisiejszego systemu edukacji sięga nawet szkół zawodowych, gdzie w klasach 100% męskich przedmioty zawodowe wykładane są przez... panie nauczycielki. I tu zupełnie nie chodzi o umiejętności edukacyjne nauczycieli, ale o całokształt. Bóg stworzył nas mężczyznami oraz kobietami i każdej z płci dał inne dary. Tymi darami ubogacamy społeczeństwo. Jeżeli nie jest to zrównoważone w domu, w szkole, w życiu, to społeczeństwo zaczyna odczuwać dany niedobór. I zgadzam się z tymi, którzy upatrują m.in. w tym elemencie źródeł powszechnego kryzysu męskości. Bo chyba nie trzeba już nikogo przekonywać, że takowy właśnie przeżywamy i to nie tylko w naszym kraju. Zaczyna mężczyznom brakować choćby podstawowej cechy: brania odpowiedzialności. Odpowiedzialności za własne wybory, za miejsce gdzie się znajduję, za bliskich, za swoje małżeństwo, za dzieci... No ale znów wplątała się dygresja. :-) Tak więc był pomysł, żeby jednak syna posłać do szkoły Sternika. I zapewne przebiłby on koedukacyjną szkołę katolicką, gdyby nie pewna propozycja Boga...

Wręcz w sposób logicznie i po ludzku niewytłumaczalny zaczęły z niezwykłą intensywnością pojawiać się w naszym życiu odniesienia do edukacji domowej. Zarówno u mnie, jak i u żony. To w jakimś "spamie", który przychodził na skrzynkę mejlową. To w artykułach prasowych. To w dyskusjach ze znajomymi. To jako audycje w radiu. Nawet w dzień, kiedy mieliśmy pełną wątpliwości rozmowę, temat nauki dzieci w domu pojawił się w rozważaniach różańca świętego (były to akurat słowa dotyczące Jakuba, który wyrósł na posłusznego, miłego Bogu, dobrego człowieka, ponieważ był wychowywany w domu, w przeciwieństwie do swego brata Ezawa, który od dziecka więź z domem rozluźniał). To nie pierwszy raz Bóg stosuje u nas tego typu metodę, więc te wszystkie znaki potraktowaliśmy właśnie jako zaproszenie od Niego.

Zaczęliśmy się na poważnie wsłuchiwać w argumenty stojące za domową metodą uczenia dzieci. Równocześnie cały czas staraliśmy się je zbijać poprzez szukanie kontrargumentów, które zwykle okazywały się niczym niepodpartymi stereotypami wynikającymi głównie z naszej ignorancji i nieznajomości tematu - "bo dziecko nie będzie potrafiło żyć w społeczeństwie", "bo nie będzie umiało zachować się w grupie", "bo będzie gorzej wyedukowane", "bo aby kogokolwiek uczyć należy mieć doświadczenie pedagogiczne" itd. itp. ... A propos, wyjaśnienia na owe kontrargumenty, płynęły przede wszystkim z wypowiedzi doświadczonych osób od lat stosujących edukację domową na własnym podwórku. Przydały się one nie tylko wtedy, aby rozwiać nasze własne wątpliwości, ale również korzystamy z nich obecnie, kiedy słyszymy te same "wątpliwości" i trzeba na nie odpowiedzieć. Dodatkowo, słysząc je po raz kolejny, nie chwiejemy się w naszym postanowieniu i mocno wierzymy, że podjęliśmy właściwą decyzję. A decyzją tą było:
Jeżeli taka jest Twoja wola Panie, aby wprowadzić edukację domową w naszej rodzinie, to wchodzimy w to!

Pomimo podjętej decyzji i wewnętrznego przekonania, że jest ona słuszna, cały czas było trudno wcielić decyzję w czyn. Jednak Bóg był z nami w tamtych chwilach i nie przestawał dawać znaki, że to jest nasze "tak" na Jego wolę. Wybraliśmy chrześcijańską szkołę Emmanuel mocno wspierającą edukację domową. W ostatnią sobotę marca pojechaliśmy na "dzień otwarty", gdzie bardzo ciepło nas przyjęto i odpowiedziano na nasze pytania i wątpliwości co do ED. Byliśmy całą rodziną, więc zaraz potem postanowiliśmy udać się do domu Jezusa, podziękować Mu i Maryi za prowadzenie naszej rodziny i po raz kolejny zawierzyć tę sprawę. I nawet tutaj Bóg potwierdził nam naszą decyzję, ponieważ nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności okazało się, że na ową sobotę przypada Uroczystość Zwiastowania Pańskiego i w jednym z czytań padła właśnie nazwa naszej szkoły:
"Oto Panna pocznie i porodzi Syna, i nazwie Go imieniem Emmanuel, albowiem Bóg z nami."

To nas ostatecznie przekonało. Niedługo potem napisałem mejla do pani dyrektor szkoły, że jednak rezygnujemy z miejsca, na które dostał się syn (właśnie odnalazłem tę korespondencję - 3 marca pisałem, że potwierdzamy, że syn będzie uczęszczał do szkoły, aby w kolejnym mejlu z 4 kwietnia poinformować, że jednak decydujemy się na edukację domową ;-)). Również zadzwoniłem do dyrektora szkoły Sternika, aby przekazać naszą decyzję.
Furtki zostały zamknięte.

Przeszły wakacje, było uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego, na którym syn otrzymał pierwszy swój dokument - legitymację szkolną, było zaopatrzenie się w podręczniki, zaznajomienie się z podstawą programową, było wdrożenie w naukę i... nadszedł czas pierwszego egzaminu. Miał on miejsce w zeszłą sobotę i ten post jest niejako parę dni spóźniony, ale jakoś nie składało się, aby go napisać. Na dzisiejszej porannej Mszy świętej zrozumiałem dlaczego post miał być napisany właśnie dziś, ale wrócę do tego na samym końcu. Wracając... Nadeszła godzina 9:00 rozpoczynająca sesję egzaminacyjną. Dyrektor szkoły objaśnił co i jak i po paru minutach odprowadziłem syna na jego pierwszy taki egzamin do salki, gdzie już czekały na niego uśmiechnięte panie. Tego dnia zdawał jako jedyny ze swojego rocznika.
- Czy mogę zostać z synem? - zapytałem.
- Z reguły rodzice nie biorą udziału w egzaminach, ale jak pan czuje taką wielką potrzebę, to oczywiście może pan zostać. - usłyszałem odpowiedź.
Zrozumiałem intencje, więc poczułem wielką "niepotrzebę" zostania. ;-) Pobłogosławiłem syna, który wszedł do sali. Zamknąłem drzwi i poszedłem na świetlicę. Właściwie to snułem się z kąta w kąt. W międzyczasie raz zastukałem do drzwi, chcąc się upewnić, czy w wielkim przejęciu syn nie zapomniał o wizycie w toalecie. Akurat dość rozradowany pokazywał coś na laptopie uśmiechniętym paniom. Ten widok mnie bardzo uspokoił, a syn stwierdził, że do toalety nie musi iść. (Choć jak wracaliśmy do domu, to przyznał w aucie, że zaraz po moim zapukaniu, do toalety jednak poszedł. :-) )

Po jakieś godzinie przybiega do mnie na świetlicę syn, a zaraz za nim idą jego panie. Miny neutralne, więc w mgnieniu oka przygotowuję się psychicznie na jakieś uwagi co do efektów domowego nauczania. Słyszę jednak:
- Pana syn jest rewelacyjny! Cały zdawany materiał zaliczył bezbłędnie! Na wszystkie pytania udzielił poprawnych odpowiedzi! Pięknie się wypowiada i buduje sensowne zdania. Jest bardzo otwartym, radosnym chłopcem. Z matematyki wybiega znacznie poza poziom. Jak chodzi o zajęcia komputerowe, to nawet zna skróty klawiszowe, zresztą jak sam stwierdził - "Informatykę to mam w małym paluszku!". Jak chodzi o środowisko, to super. Mówi, iż to już ma ustalone, że jak dorośnie to będzie jeździł traktorem. (...) Szczerze gratuluje Panu takiego syna!
I ja wysłuchawszy tego wszystkiego do końca, starając się utrzymać skromną postawę na krześle z trochę spuszczoną głową, a tak naprawdę szybując z dumy gdzieś pod sufitem, pytam wreszcie:
- A jakieś obszary do poprawy?
To pytanie wprawia w lekkie zakłopotanie panią wychowawczynię.
- Eeee... Eeee... - i po chwili zastanowienia słyszę: - Czasem jak pisze jakieś zdanie, to zapomina dołożyć kropki nad "i" lub dopisać jakieś kreseczki. Można nad tym jeszcze popracować. Ogólnie ćwiczyć pisanie, żeby literki były kształtne.
- Dobrze, będziemy ćwiczyć. - obiecuję.

Wymieniliśmy jeszcze jakieś techniczne uwagi związane z aktualnym oraz kolejnym egzaminem i pożegnaliśmy się. Pograłem jeszcze trochę z synem w piłkarzyki i ping ponga na świetlicy i opuściliśmy szkołę. W samochodzie usłyszałem jeszcze od syna:
- Jak po egzaminie poszliśmy do takiego pana i on się zapytał - "No i jak poszedł egzamin - na szóstkę?", pani odpowiedziała - "Na szóstkę z plusem!". :-) (Mogę się domyślać, że po egzaminie pani wychowawczyni zaniosła arkusz egzaminacyjny dyrektorowi szkoły.)

Tak więc cieszymy się z żoną, że pomimo wielu obaw pierwszy egzamin został zaliczony. I to w taki sposób! Uznajemy to za prezent od Boga, który w ten sposób, poprzez "większe owoce", kolejny raz potwierdza nam, że dobrze rozeznaliśmy Jego wolę.
Dzięki Ci Panie! Chwała Tobie Panie!

PS. I obiecane dopowiedzenie (już ostatnie, obecuję ;-) )...
Dzisiejsze pierwsze czytanie, które miałem okazję usłyszeć rano w kościele, jakże wymownie współgra ze świeckością, z ateizmem, a coraz częściej wręcz z pogaństwem współczesnego nauczania i tego co dzieci przynoszą ze szkół. Prawdą jest, że kiedyś bożki, o których wspomina Księga Machabejska, były namacalne, więc nie było problemu z "rozróżnianiem". Dziś trzeba się czasem nieco bardziej wysilić, aby dostrzec jak diabeł je podsuwa. A robi to z jeszcze większą premedytacją w postaci świętowania helołin (halloween), fascynacji od najmłodszych już lat okultyzmem, czarami, śmiercią, ale także w sposób subtelny poprzez zabawy w horoskopy i wróżby (choćby te andrzejkowe), wiarę w czerwonego krasnala spełniającego życzenia, mani "księżniczkowego" życia bez pracy, bez trudu, bez wysiłku, czy propagowanie życia, w którym nie ma problemu, którego nie rozwiązałaby odpowiednio użyta magia. Wielu to akceptuje, są tacy, którym się to nawet podoba, ale niech nie zabraknie również i tych, którym to przeszkadza.

I właśnie do takich my się zaliczamy. Do osób, które zamiast narażać swoje dzieci na hołdowanie bożkom, chcą skierować ich myśli do prawdziwie wszechmocnego Boga przenikającego czas i przestrzeń. Boga, który w swej rodzicielskiej miłości pragnie tylko i wyłącznie szczęścia wiecznego - zarówno ich jak i naszego. A ponieważ jest On realistą i wie co nas wszystkich czeka w życiu, pragnie nas na to dobrze przygotować. I to tak przygotować, aby to On zajmował w tym dziele najważniejsze miejsce, a nie był zaledwie niepotrzebnym coniedzielnym godzinnym dodatkiem, w którą to rolę został tak szybko wepchnięty. Ale do tego potrzebuje naszych rąk. I to nie tylko naszych rąk, ale i naszej postawy, aby jak najmniej innych rąk niszczyło to, co jest budowane. A tego typu droga dążenia do świętości wymaga już swego rodzaju umierania dla tego świata. My z żoną na to poświęcenie wyraziliśmy zgodę, dzięki czemu codziennie możemy oglądać w naszej rodzinie cudowne tego efekty. Edukacja domowa jest kolejnym etapem w tej podróży. I wpatrując się w Boga, który zaskakuje nas regularnie, już widzimy, że na pewno nie ostatnim. Ale o tym już kiedy indziej... :-)))

"Wyszedł korzeń wszelkiego grzechu - Antioch Epifanes, syn króla Antiocha. Przebywał on w Rzymie jako zakładnik, zaczął panować w sto trzydziestym siódmym roku panowania greckiego. W tym to czasie wystąpili spośród Izraela synowie wiarołomni, którzy podburzyli wielu ludzi, mówiąc: Pójdźmy zawrzeć przymierze z narodami, które mieszkają wokoło nas. Wiele złego bowiem spotkało nas od tego czasu, kiedyśmy się od nich oddalili. Słowa te w ich mniemaniu uchodziły za dobre. Niektórzy zaś spomiędzy ludu zapalili się do tej sprawy i udali się do króla, a on dał im władzę, żeby wprowadzili pogańskie obyczaje. W Jerozolimie więc wybudowali gimnazjum według pogańskich zwyczajów. Pozbyli się też znaku obrzezania i odpadli od świętego przymierza. Sprzęgli się też z poganami i zaprzedali się im, aby robić to, co złe. Król wydał dekret dla całego państwa: Wszyscy mają być jednym narodem i niech każdy zarzuci swoje obyczaje. Wszystkie narody przyjęły ten rozkaz królewski, a nawet wielu Izraelitom spodobał się ten kult przez niego nakazany. Składali więc ofiary bożkom i znieważali szabat. W dniu piętnastym miesiąca Kislew sto czterdziestego piątego roku na ołtarzu całopalenia wybudowano "ohydę spustoszenia", a w okolicznych miastach judzkich pobudowano także ołtarze - ofiary kadzielne składano nawet przed drzwiami domów i na ulicach. Księgi Prawa, które znaleziono, darto w strzępy i palono ogniem. Wyrok królewski pozbawiał życia tego, u kogo gdziekolwiek znalazła się Księga Przymierza albo jeżeli ktoś postępował zgodnie z nakazami Prawa. Wielu jednak spomiędzy Izraelitów postanowiło sobie i mocno trzymało się swego postanowienia, że nie będą jeść nieczystych pokarmów. Woleli raczej umrzeć, aniżeli skalać się pokarmem i zbezcześcić święte przymierze. Oddali też swoje życie. Wielki gniew Boży strasznie zaciążył nad Izraelem." (1 Mch 1,10-15.41-43.54-57.62-64)



No comments:

Post a Comment